Podróż do Królestwa Złotych Łez - cz.5
Święta dolina Inków.
Po pobycie w Puno i nad jeziorem Titicaca, wczesnym rankiem wyjeżdżamy do Cusco. najstarszego miasta obu Ameryk. Droga wiedzie w poprzek brunatnoczerwonych zboczy. Za kolejnym zakrętem ukazuje się niewielkie jezioro z wyspą pośrodku. To Sillustani. ze słynnymi kamiennymi budowlami. Całą ich grupę widać na wzgórzu wcinającym się w jezioro. Wiek tych budowli określa się na kilka tysięcy lat. Są okrągłe, wydają się szersze u góry niż u podstawy. Większość archeologów uważa je za grobowce, a znalezione w nich zmumifikowane zwłoki mogą potwierdzać tę teorię.
Jedziemy dalej. Poruszamy się po starodawnej drodze Inków, którą kilkaset lat temu przemierzał osobiście ich władca, wędrując do świątyni słońca, znajdującej się na Świętym Jeziorze. Tahuantinsuyu - Państwo Czterech Stron - w okresie swego największego rozkwitu, tuż przed podbojem hiszpańskim, rozciągało się na długości przeszło 5 rys. km, od dzisiejszego Ekwadoru, na północy, do Santiago dc Chile na południu. Zarządzanie tak ogromnym terytorium wymagało przede wszystkim sprawnej komunikacji i łączności. Inkowie w stosunkowo krótkim czasie zbudowali gigantyczną sieć dróg. Główną arterią Imperium była tzw. Droga Królewska, której długość - 5250 km - aż do naszych czasów nic miała sobie równych na świecie. Trakt o szerokości 3 do 5 metrów, pokryty gładkimi kamieniami i okolony kamiennymi murkami, biegł dolinami i wyżynami Andów. ixl Quito, położonego prawie na równiku, do rzeki Moula. w środkowym Chile. Przebijał się przez tropikalny las. a w najwyższym miejscu wspinał się na wysokość 5160 metrów n.p.m. To wspaniałe dzieło stworzyli ludzie, którzy nie znali koła i wozu. a posługiwali się najprostszymi narzędziami z brązu i kamienia. Dzięki tym drogom, wiadomości wagi państwowej docierały z jednego krańca imperium na drugi w ciągu zaledwie 8 dni.Feliz Viaje
Dojeżdżamy do przełęczy o tej nazwie, gdzie Droga Królewska wznosi się na wysokość 4335 metrów i od tego momentu schodzić będzie już tylko w dół. aż do samego Cusco.
Tu właśnie, na górskich stokach, na granicy wiecznych śniegów, dostrzegamy śmigłą sylwetkę wikuni, dorodnej siostrzycy lamy. Tę wysokogórską kozicę nazywają tu „Tancerką Altiplano". W czasach Inków okrycia utkane z wełny wikuni. siedem razy cieńszej niż średnica ludzkiego włosa, na równi z ozdobami wykonanymi ze złota, mieli prawo nosić wyłącznie ludzie zaliczani do klasy najwyższej, a więc sami Inkowie. We współczesnym Peru handel wełną wikuni poddany jest skrupulatnej kontroli. „Tancerka z Altiplano" awansowała zresztą do nie byle jakiej godności - jest dziś jednym z elementów herbu republiki.
Zatrzymujemy się na przełęczy. Dopada nas tłum gorączkowo gestykulujących Indian. Im bliżej Cusco, tym więcej wśród nich Keczua. Wszyscy niskiego wzrostu, o brązowych twarzach, okutani w swetry, poncha, szale, czapki z nausznikami. Sprzedają wszystko, co się da. Wyroby z wełny. tzw. „alpaka baby", a także żywność: placki z kukurydzy nasiąknięte olejem, piwo, no i oczywiście - mocną chichę. Inni sprzedają piękną ceramikę, pamiątki ze srebra, maleńkie lamy, alpaki. Rzeźbione posążki indiańskich bóstw.
Na przełęczy widoczne kępy wyschniętej trawy, żółtawe mchy. Horyzont zamykają ośnieżone szczyty Kordyliery Wschodniej, z najwyższym szczytem Nudo Ausandate - 6398 metrów. Wokół bezbrzeżna pustynia. Nagle, jak spodziemi, wylatują małe niebieskie motylki i porwane wiatrem szybko znikają. Zastanawiam się jak taki maleńki, słaby owad może przetrwać w tym surowym klimacie. Zdarzają się tu przecież nagłe ataki mrozów, zamiecie śnieżne, właśnie w lipcu, i niesamowite wichury.
Tuż za miejscowością Sicuani oglądamy imponujące ruiny świątyni Wirakoczy w Racchi – Templo de Viracocha. Jeszcze teraz, po kilkuset latach, wznoszą się na wysokość kilkudziesięciu metrów. Świątynia była zbudowana z obrobionych głazów i suszonej na słońcu cegły-adobe. Zachowały się tu magazyny na zboże-okrągłe budowle z kamieni, pokryte kiedyś wiązkami trzciny. Obok obrazki, jakby żywcem przeniesione sprzed tysięcy lat. Zdumiewa widok Indian posługujących się drewnianymi narzędziami. Jak za inkaskich czasów, które poziomem cywilizacyjnym odpowiadały epoce Ramzesa XII, młócą jęczmień, przepędzając po nim stado wołów. Co za raj dla fotografów!
Dzień chyli się ku wieczorowi. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów szaleńczego zjazdu w dół i jesteśmy w Świętej Dolinie Inków-Urubambie. nad rzeką o tej samej nazwie. Oglądamy w Andahuaylillas piękny kościół z czasów kolonialnych, zwany Kaplicą Sykstyńską. i zmęczeni, ale pełni wrażeń. zjeżdżamy w dół do migocącego orgią świateł Cuzco - pępka świata.
Feliks Chojecki